— Jakaś karawana jest przed nami.
— Która może znalazła dzieci!
— Może. Śpieszmy ku niej!
— Naprzód!
Rozkazy kapitana rozległy się w jednej chwili w całym obozie. Zanzybarczycy zerwali się na nogi. Niebawem pozapalano pochodnie. Glen w odpowiedzi na daleki sygnał polecił wypuścić kilka rac, jedna po drugiej, a następnie dawać raz po raz karabinowe salwy. Zanim upłynął kwandrans, cały obóz był już w drodze.
Zdala odpowiedziały strzały. Nie było już żadnej wątpliwości, że to jakaś europejska karawana wzywa z niewiadomych przyczyn pomocy.
Kapitan i doktór biegli na wyścigi, miotani naprzemian obawą i nadzieją. Znajdą dzieci, czy ich nie znajdą? Doktór mówił sobie w duszy, że jeśli nie, to w dalszej drodze będą mogli chyba szukać tylko ich zwłok wśród tych okropnych wrzosowisk.
Po upływie pół godziny jedna z takich wypukłości gruntu, o jakich mówili poprzednio, zasłoniła obu przyjaciołom dalszy widok. Ale byli już tak blizko, że słyszeli wyraźnie tętent koni. Jeszcze kilka minut — i na grzbiecie wzniesienia pojawił się jeździec, trzymający przed sobą duży białawy przedmiot.
— W górę pochodnie! — skomenderował Glen.
W tej samej chwili jeździec osadził konia w kręgu światła.
— Wody! wody!
— Dzieci! — zakrzyknął doktór Clary.
Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/499
Ta strona została uwierzytelniona.
— 491 —