przeżyli przecie z Kalim tyle złych i dobrych chwil, i nie tylko nauczyli się oboje cenić jego poczciwe serce, ale pokochali go szczerze. Młody Murzyn długo leżał u nóg swego »Bwana Kubwa« i dobrego Mzimu. Dwukrotnie powracał, by jeszcze popatrzyć na nich, ale wreszcie chwila rozłączenia nadeszła i dwie karawany ruszyły w dwie przeciwne strony.
W czasie drogi dopiero rozpoczęły się opowiadania o przygodach dwojga małych podróżników. Staś, trochę niegdyś skłonny do chełpliwości, teraz nie chełpił się wcale. Poprostu zbyt wielu rzeczy dokonał, zbyt dużo przeszedł, zbyt się rozwinął, by nie miał rozumieć, że słowa nie powinny być większe od czynów. Było zresztą dość samych czynów, choćby opowiadanych jak najskromniej. Codzień, w czasie upalnych »białych godzin« i wieczorami na postojach, przed oczyma kapitana Glena i doktora Clarego przesuwały się jakby obrazy tych zdarzeń i wypadków, przez które przeszły dzieci. Widzieli więc porwanie z Medinet-el-Fayumu i straszną drogę na wielbłądach przez pustynię, i Chartum i Omdurman, podobne do piekła na ziemi, i złowrogiego Mahdiego. Gdy Staś opowiadał, co odrzekł Mahdiemu, gdy ów namawiał go do zmiany wiary, obaj przyjaciele powstali i każdy z nich uścisnął silnie prawicę Stasia, poczem kapitan rzekł:
— Mahdi już nie żyje!
— Mahdi nie żyje? — powtórzył ze zdumieniem Staś.