dnia dzisiejszego, poczęli rozmawiać o ślubie i nowożeńcach.
— Co to za czuły poemat — mówił Marek. — Rodzice oddali im oficynkę, a w niej dwa pokoje, wymalowane na biało. W oknach są firanki, a na oknach doniczki z fuksjami i geranjum. Gniazdo jest małe, a szczęście może być w niem wielkie.
— I pewno będzie — odpowiedział Kajetan. — Ona jest stworzona dla Cywińskiego.
— To jeszcze dziecko. Po wieczerzy wziął ją Stanisław na ręce i nosił po pokoju; wydała mi się wtedy trzynastoletnią dziewczynką, choć wiem, że skończyła szesnaście.
— Sielanka Teokryta!
— Tak. Cudniejszej pasterki nawet jego imaginacja nie stworzyła.
— Zato Cywiński mniej podobny do sycylijskiego pasterza...
Poczem Kajetan spojrzał, przymrużając oczy, na Marka i zapytał:
— Kiedy Chadzkiewicz ostatecznie wyjeżdża?
— Od dziś za dziesięć dni.
— I ty myślisz, że Cywiński zdobędzie się na to, by po dziesięciu dniach przerwać sielankę?
— Nie. Wcale już na to nie liczę i nie będę na niego czekał. Wszystko ma swoje granice. Nie będę nawet już u nich z pożegnaniem, by Stanisław nie wziął tego za przypomnienie, lub za wymówkę.
— A ty kiedy chcesz jechać?
— Pojutrze, by w Warszawie poczynić przygotowania i sprawunki. Nie mam tu już nic do ro-
Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.