Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ruszy — przerwał szorstko Nadolski — bo żołnierzowi brak butów, koszul i portek. Czekamy, by nam to przysłano z Medjolanu, ale Dyrektorjat cyzalpiński marudzi, a może i sam nie ma złamanego szeląga.
— Więc zawsze stara bieda? — zapytał Drzewiecki.
— A stara. Dąbrowski wysyła list za listem. Gdym wyjeżdżał, on i Kniaziewicz chcieli wysłać Tremona, ale że Tremo teraz potrzebny na miejscu, więc miał jechać Dembowski i podobno Bogusławski.
— Bogusławski? Czy nie Jakób Ferdynand? — zapytał Marek.
— Tak. Waćpan go znasz?
— Nie, ale słyszałem o nim w kraju...
Umilkli na chwilę i poczęli przypatrywać się rzece ludzkiej, która przepływała od Św. Marka w stronę San Moise i zpowrotem. Wieczór mimo wczesnych dni wiosny, był nadzwyczaj ciepły i pogodny. Nad placem widać było niebo nabite gwiazdami, a zręby prokuratorji i siwe kopuły kościoła srebrzyły się od miesięcznego blasku. Sam plac gorzał od świateł. Na środku grała na wzniesionej estradzie wojskowa muzyka czeska. Tłumy mężczyzn i kobiet przesuwały się wzdłuż prokuratorji, a gwar ich rozmów mieszał się z dźwiękiem instrumentów muzycznych i z furkotaniem skrzydeł gołębi, płoszonych przez nagłe głosy trąb i bębnów. Przed kościołem paliły się w żelaznych koszykach wiązki pochodni, rzucając różowe blaski na jasne