tu jedynie światło miesiąca spało cicho na gzymsach pałaców i kładło się długą srebrzystą taśmą na wodzie. Koło Santa Maria della Salute, gdzie zwykle zbierały się barki ze śpiewakami i gdzie co wieczór dźwięki mandolin rozsypywały się drobnym deszczem po wodzie, było już pusto. Od czasu do czasu tylko, z bocznych wąskich kanałów wysuwał się czarny, wydłużony kształt gondoli i odzywało się przeciągłe: „a — oe!“ gondoljera. Okna były prawie wszędzie ciemne, ale w jednym z pałaców dziwny widok przedstawił się oczom młodzieńców. Wysokie dolne okno w nieoświeconej komnacie było otwarte, a w niem bieliła się jakaś postać kobieca z rozwiązanemi włosami. Na gondoli z powodu pogodnej nocy nie było budki, więc Markowi i Cywińskiemu nie przesłaniało nic widoku. Kobieta — raczej młoda dziewczyna — głowę trzymała przechyloną wtył i opartą o ramę okna, a twarz jej skąpana była w blasku miesięcznym. Zdawała się być uśpiona, gdyż oczy miała zamknięte i cień od długich rzęs zachodził głęboko na jej policzki. Lecz usta jej, nieco otwarte, podane były ku księżycowi, jakgdyby w lunatycznem upojeniu piła jego srebrne promienie. Marek zatrzymał gondolę i patrzył. Nie był on muzykalny i wyraz „nokturn“ był mu zapewne obcy. A jednak odczuł coś takiego, co tylko muzyka może wyrazić, jakąś symfonję, złożoną z bladych, drgających na wodzie blasków, z sennego bełkotania fali pod dnem łodzi, z milczących pałaców, z ich ukojonych linij, z tej białej postaci i z tej twarzy, przechylonej ku niebu, a po-
Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.