Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

grążonej w śnie, w marzeniu, czy też w omdlałym zachwycie...
— Nie budźmy jej! — szepnął do Cywińskiego.
A ów popatrzył także przez dłuższą chwilę i odpowiedział również szeptem:
— Ona się całuje z księżycem...
Zapadła wielka cisza. Słychać było tylko łagodny plusk wody o marmurowe progi pałacu.
Markowi wydało się, że jest w krainie czarów. Tak też i było od pierwszej chwili przybycia do Wenecji. Od błękitnych lagun, od blasków słonecznych na rozlewach, od różowych marmurów zamku dożów, od pałaców, jakby zamyślonych nad wodami, od kościołów i tęczowych mozaik bazyliki, padało na duszę młodzieńca radosne olśnienie. To, co niegdyś czytał o tem cudownem mieście, co o niem wiedział i co wyobrażał sobie jako daleką pozycję, zmieniało się w bliską rzeczywistość. Życie traciło tu zupełnie swą powszedniość i zdawało się szeregiem świąt, pełnych uroczystości i wesela. Marek czuł się jakby pijany pięknością. Wszystkie jego władze duchowe rozszerzyły się, jak nigdy dotychczas, i stały się mocne, a zarazem wrażliwe, jak struny harfy.
Nawet i Cywiński nie oparł się urokowi, chociaż ów urok zmieniał się w nim głównie w zdumienie. Wiedział jeszcze ze szkół, że Wenecja stoi na wodzie, ale wiedzieć, a widzieć jest co innego. Teraz, gdy patrzył na nią, nie chciał oczom wierzyć. Jeżdżąc gondolą, wybuchał często śmiechem lub wykrzykiwał: „Niech djabli wezmą!“ nie umiejąc ina-