Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.
IV.

Bogusławski, Cywiński i Marek przeszli most San Pietra i znaleźli się na prawym brzegu Adygi. Przez całą drogę panowało między nimi milczenie, albowiem zaszło w nich coś takiego, czego nie umieli przewidzieć. W naturze polskiej tkwi nieprzeparte współczucie dla zwyciężonych, więc oto serca tych dwóch młodych chłopców, które przed chwilą jeszcze kipiały oburzeniem na krzywdę, wyrządzoną rodakowi, i drżały o jego życie, teraz odwróciły się od niego. Obaj nie wiedzieli wprawdzie, że kapitan, zabiwszy grenadjera, chciał na tem poprzestać, ale, narówni z oficerami francuskimi, wiedzieli, że pozwolił każdemu z przeciwników, by strzelał pierwszy. Rozumieli też i to, że jako oficer legji polskiej, nie mógł puścić płazem obelgi, a jednak opanowała ich odraza do tego krwawego, milczącego człowieka, który, idąc obok nich, patrzył przed siebie zamyślonym wzrokiem, jakby już zapomniał, co się stało. Żaden z nich nie zadał sobie pytania, jakby był postąpił na jego miejscu, ale każdemu wydawało się, że idzie z nimi kat. Marek był tak zbolały, jakby padło nań osobiste nieszczęście, wszelako i Cywiński, lubo z natury zawadjaka, myślał ze