wstrętem o tej krwi wytoczonej w kasztelu San Pietra.
Bogusławski odgadł, co się w nich dzieje, ale ani jednem słowem nie spróbował rozproszyć ich uczuć. Może zrozumiał, że one nie mogą być inne, a może i sam odczuwał pewną zgrozę. Milczenie poczęło im jednak ciężyć, a położenie stało się tak przykre, że najlepiej było się rozłączyć. To też, gdy znaleźli się w mieście, kapitan zatrzymał się i rzekł:
— Tu się rozstaniem, a obaczym się zapewne dopiero w Rimini, więc żegnam waćpanów i dziękuję im za kompasję.
— Chodziło o rodaka — odpowiedział sucho Cywiński.
Pożegnali się zimno i mieli się rozstać. Marek jednakże zawahał się przez chwilę i zatrzymał odchodzącego.
— Kapitanie, proszę na słowo.
Bogusławski spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Słucham — rzekł.
— Mam dla pana kapitana zlecenie z kraju, dane mi na wypadek, gdybym go spotkał. Szczególny traf zrządził, że się to stało wcześniej, niźlim się spodziewał, chociaż kapitan Drzewiecki wspominał, że możemy waćpana spotkać. O zleceniu nie chciałem mówić przed pojedynkiem, by waćpanu nie mącić myśli.
Cywiński, który o niczem nie wiedział, patrzył szeroko otwartemi oczyma na Marka. Bogusławski zaś rzekł:
— Proszę do mnie.
Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.