— Chwała Bogu. Skończy się nasza podróż.
Rozmawiał, pytał i odpowiadał tylko Cywiński. Marek milczał, albowiem z radości nie mógł przemówić ani słowa. Spełniło się nakoniec wszystko, czego pożądał i o czem marzył. Poczynał się dla niego zawód żołnierza. Oto szedł wśród szeregu polskich piechurów, których miał zostać towarzyszem i bratem. W ciemnościach widział niewyraźnie ich kwadratowe czapki; majaczyły mu się ich twarze i oparte pochyło na ramionach karabiny. Przydrożne skały odbijały stłumionem echem krok oddziału mocny, ciężki i grzmiący, a tak równy, jak miarowe uderzenia jakiejś machiny. Raz, dwa! raz dwa! Jakaż w tem siła, skupiona, żelazna, zwycięska. Chłopiec poczuł się cząstką tej siły. Szła jedna kompanja — niewiele więcej nad sto chłopa, a jemu wydało się, że to idą nieprzeliczone zastępy.
Pomyśleć, że ktokolwiek im się oprze, że oni nie złamią i nie zgniotą każdego nieprzyjaciela, który stawi czoło — to przecie niedorzeczność! Imię ich jest zwycięstwo. Marek, stosując swój krok do marszu żołnierzy, stąpał tak mocno, jakby chciał ubijać drogę, i szedł z namarszczoną brwią, z twarzą dumną, godną zwycięzcy i skutkiem tego niewypowiedzianie śmieszną, która dlatego tylko nie budziła wesołości żołnierskiej, że było ciemno.
Lecz tymczasem deszcz ustał i ze szczeliny wśród chmur wyjrzał księżyc, prawdziwie włoski księżyc, przy którego świetle można tak prawie łatwo czytać, jak we dnie. Więc pojaśniały przydrożne, obrośnięte przypołudnikiem mury i ściany domów, oma-
Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.