Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

— I zapewne poznałeś się z dyscypliną, jeśli nie z wojskową, to z księżą. A karabin udźwigniesz?
— Wolę pod nim paść, niż go nie nosić.
— Dobrze, dobrze, dzielna odpowiedź.
— Dobrze — powtórzył Dąbrowski. — Mój syn jest od niego młodszy, a służy. Będzie z ciebie fizyljer, jak się patrzy. Do którego chcesz bataljonu?
Marek już ochłonął, więc skłonił się i odpowiedział pewniejszym głosem:
— Jeśli łaska, obywatelu jenerale, chcielibyśmy służyć pod kapitanem Bogusławskim.
— Pod twardą pójdziecie rękę, ale to tem lepiej. Czy to wasz znajomy?
— Poznaliśmy go w Padwie i towarzyszyliśmy mu do Werony, gdzie miał pojedynek z czterema oficerami francuskimi.
— Znowu! — zawołał Dąbrowski.
Wiadomość poruszyła wszystkich. Dwaj jenerałowie zbliżyli się do Dąbrowskiego i Kniaziewicz zapytał:
— No i co? i co?
— I wszyscy czterej pozostali na placu.
— Zabici?
— Trzech. Czwarty ranny, pono śmiertelnie.
— Aj! — rzekł krzywiąc się Dąbrowski. — Sekundowaliście mu?
— Nie. Zażądał od komendanta fortu, by mu wyznaczył świadków Francuzów.
— Powiadaj, jak było.