Marek począł opowiadać wszystko, począwszy od zajścia w Padwie. Jenerałowie słuchali z widocznem zakłopotaniem, a nawet z przykrością. Chodziło im o to, o co w swoim czasie chodziło i Bogusławskiemu, by przyjazne dotychczas stosunki między dwoma wojskami nie zmieniły się w zobopólną nienawiść. Gdyby podobnemi uczuciami przejęły się wyższe władze francuskie, mogłoby to wpłynąć wprost na los legjonów — nie mówiąc już o tem, że wzajemna niechęć zrodziłaby na pewno nowy szereg kłótni, zajść i pojedynków.
— Francuzom brak oficerów, a tu naraz czterech! — mruknął Kniaziewicz. — Buonaparte nie darowałby tego Bogusławskiemu.
— Dobrze zrobił, że prosił o sekundantów Francuzów — zauważył Drzewiecki.
Dąbrowski miał twarz chmurną. Po chwili rozczesał palcami swą bujną jak lwia grzywa czuprynę i rzekł:
— Ludzie, którzy służą wolności, mordują się między sobą jak wrogowie. Plaga w obu armjach te pojedynki, plaga!
Na to ów wojskowy w mundurze adjutanta, którego Cywiński i Marek wzięli za Włocha lub Francuza, ozwał się najczystszą polszczyzną:
— Ale co Bogusławski miał zrobić? Czy miał pozwolić, by w polskiego oficera rzucano bezkarnie gałkami z chleba?
— Tremo ma słuszność — potwierdził jenerał Wielhorski. — Co miał Bogusławski zrobić?
Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.