Nikt nie umiał na to odpowiedzieć, więc nastała chwila milczenia.
Przerwał ją Drzewiecki:
— Nad Bogusławskim ciąży jakieś fatum — rzekł. — Człowiek zamknięty w sobie, cichy melancholik, surowy a nawet nieubłagany dla siebie i dla żołnierza na służbie, ale łagodny poza służbą, miał już kilkanaście pojedynków w życiu, choć nigdy nie dał do żadnego najmniejszej okazji. Coś w nim jest takiego, do czego czepiają się wszyscy awanturnicy.
— I źle na tem wychodzą — rzekł Białowiejski. — On-że to, parę lat temu, postrzelił ciężko w Warszawie znanego szulera Chadzkiewicza, który miał nie wiem ile pojedynków w życiu i, jak wiadomo, własny cmentarz... Bogdaj nawet, czy się z tego postrzału wygrzebał.
— Pan Chadzkiewicz żyje! — zawołał Cywiński. — Wyrobił nam paszporty od Fawratha i jechaliśmy z nim razem aż do Wiednia, a z Wiednia ma przyjechać do Włoch.
Dąbrowski skrzywił się znowu i spojrzał podejrzliwie na Cywińskiego.
— A czyście czasem nie z jego szkoły? — zapytał.
— Jakto? Nie rozumiem, jenerale.
— Czy nie należycie do jego domowników, do jego towarzystwa, do jego przyjaciół, albo do jego gry?
— Poznaliśmy go tej zimy u prymasa, poczem ułatwił nam wyjazd z Warszawy. Przedtem nie widzieliśmy go na oczy.
Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.