Marka, podniosła rękę ku głowie, dała w powietrzu prztyczka palcami, a następnie ogarnęła ucho dłonią na znak, że gotowa słuchać.
— Ciociu — ozwała się głośno panna Klarybella — pan Marek Kwiatkowski przyjechał nas pożegnać, gdyż zaciąga się do wojska polskiego we Włoszech.
— A, chwalę! — odpowiedziała staruszka — ale to się nanic nie zdało. Kościuszko? co? On ze mną raz tańczył, kiedy jeszcze był kadetem... Nieszczególny był tancerz... Co za porównanie z jenerałem Komarzewskim, albo z Trembeckim... Ale teraz cały świat się Kościuszką zajmuje...
— Pan Kwiatkowski będzie służył pod jenerałem Dąbrowskim...
— Pod Dąbrowskim? Znałam także... Ostatni raz na obiedzie u Suwarowa. Sadzał go wyżej od jenerałów pruskich, o co się Niemcy bardzo gniewali. Dąbrowski?... Słuszny mężczyzna, trochę niezgrabny... Ale to już się nanic nie zdało...
To powiedziawszy, zaczęła wyciągać nitki z resztek pasa i po chwili rzekła:
— Z tamtego żałobnego było sześć łyżeczek srebrnych, a z tego będzie sześć złotych...
Poczem do Marka:
— Proszę?... Co waćpan mówi.
Marek niewiele miał do powiedzenia, tem bardziej, że wiedział, iż staruszka niezbyt go lubi. Po pewnym czasie pożegnał się i wyszedł. Gdy znalazł się w sieni, pojawiła się nagle przed nim panna
Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.