Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Myślał o kraju i przeczył tym nędznym gadaniom, jakoby Kościuszko miał powiedzieć: Finis Poloniae.
Kajetan podniósł swe krótkowzroczne oczy ku księżycowi, który zalewał pola bladem światłem i srebrzył się na śniegach, leżących jeszcze tu i owdzie w brózdach polnych.
Finis Poloniae, finis Poloniae! — powtórzył. — Jest coś niepojętego w tych wyrazach. Przed kilku jeszcze laty był rozległy kraj, który zwał się: Polska, był król, senat, sejm, wojsko, szlachta, lud, miasta, wsie, miljony ludzi, wielkie polskie życie... A teraz wszystko znikło i zamiast tego są tylko Prusy, Rosja i Austrja. Sterczą tylko jakieś nowe słupy graniczne — i więcej nic! Ja wprost nie mogę ogarnąć imaginacją, nie mogę zrozumieć, że się to stało, a jednak stało się. I nie mogło być inaczej, skoro pod Maciejowicami, gdy ginęło ogromne państwo, biło się nie sto, nie dwieście, ale sześć tysięcy ludzi. A dziś? — widzisz te pola, te lasy, te łęgi, tę całą okolicę? — to wszystko już nie Polska! Widzisz ten księżyc? — i on nie świeci już nad polską, ale nad pruską ziemią. I wszystko prawda! Ogień, który rozniecił Kościuszko, zgasł. Zostały tylko zgliszcza. Pod Maciejowicami rozległ się ostatni krzyk, na Pradze ostatni jęk, a teraz cisza. Czasem zdaje mi się, że to zły sen, albo że ja tracę zmysły.
Tu Kajetan, zwykle spokojny i zimny, zdarł prawą ręką z lewej rękawiczkę i rzucił ją na ziemię, poczem, sam nie wiedząc co robi, ściągnął