inny, jeszcze droższy, ale za to tak lekki, że go zwykle trudno dowieźć do domu, — pod tym jednym warunkiem letnia wycieczka do Warszawy zasługuje na pewne usprawiedliwienie. Ale jak usprawiedliwić nas, niepoprawnych mieszczuchów, gdy zamiast wleźć do piwnicy i obłożyć się lodem, wyprawiamy sobie dzikie igrzyska w rodzaju angielskich wyścigów lub tutejszo-krajowych zabaw „kwiatowo-loteryjnych?“ Na wycieczkę pozamiastową mało kto się wybierze, bo do chodzenia jesteśmy za leniwi i za poważni — a do jeżdżenia brak nam pieniędzy; lubimy za to przetłoczyć się sto razy tam i na powrót wzdłuż głównej alei Saskiego ogrodu, to znaczy, zrobić dwa razy tyle drogi, ile potrzeba na średni, przyzwoity spacer pozamiejski, — albo też pozwolić sobie popodbijać boki i pozasypywać kurzem oczy w sąsiedztwie zapalonych sportsmanów. Idziemy tam, bo inni idą, a inni idą dlatego, że my idziemy, — zupełnie tak, jak na Bielany lub Saską Kępę. Zresztą, mój Boże, trzeba być wyrozumiałym. Czyż to i tak nie wielkie szczęście dla nas, warszawiaków, być ze dwa razy do roku wyszturchanym, zakurzonym, wydeptanym i po tem wszystkiem skąpanym w deszczowej powodzi wśród błota? Varietas delectat. Gdyby ludzie wymyślili coś jeszcze głupszego od wyścigów — poszlibyśmy z satysfakcją. Trzeba wiele przebaczyć Warszawie, uwzględniając wpływ wysokiej temperatury na władze duchowe człowieka. Alboż my wiemy, co mamy robić? Och, te upały! Przypomina nam się mimo woli eldoradowa piosenka: Ah! qu’il fait chaud! Dieu! qu’il
Strona:Henryk Sienkiewicz - Publicystyka tom IV.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.