trudny i że w mistyczno-filozoficznych dowodzeniach jego zwolenników tak łatwo się obłąkać, jak w bezdrożnej pustyni. Porwany szybkim pędem myśli prelegenta słuchacz, przelatując nad ugorem średniowiecznego scholastycyzmu, zaledwie mógł dojrzeć coś w przelocie, zaledwie uszu jego doszło imie Św. Augustyna — już pociąg poleciał dalej. Stacją był dopiero Bakon Werulamski. Usłyszeliśmy, że znaczenie jego w historii filozofii jest ogromne, ale kto przedtem nie miał w ręku żadnego podręcznika, zaledwie mógł zmiarkować, na czem to znaczenie polega. Mówić o indukcyjnej metodzie nie było czasu. Chwilami zdawało się, że filozofowie dawnych wieków, zmartwychpowstawszy, zdają przed prelegentem nader ryczałtowy egzamin, a on odpowiadającym przytomniej daje stopnie: dobry, bardzo dobry i celujący — inni dostają jeden po uchu, drugi po ręku — i dalej! Nazwiska Spinozy, Dekarta, Locka, Humego, Berkeleya, Leibniza i innych szumiały w uszach. Było w tem, i musiało być, coś z abrakadabry, do czego przyczyniała się jeszcze nie zupełnie wyraźna wymowa. Monady Leibniza rozpłynęły się w uszach słuchaczów tak, jak przezroczyste monady morskie rozpływają się w słonej fali. Ale wiele filozoficznych ryb przemykało się przez zbyt szerokie oka sieci. Czasem prelegent, odwróciwszy się na kształt starego Maćka z Pana Tadeusza, „spuszczał ostrze płytkiej stali“ — oczywiście polemicznej — między celowość w naturze a ręce tych, którzy usiłują ją obalić. Czasem zapewniał, i nawet bardzo wymownie, że skoro jest celowość, więc błogosławieni ci, którzy
Strona:Henryk Sienkiewicz - Publicystyka tom V.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.