dziesz tu do mnie, w moje ramiona, na moje piersi«. I wyobrażał sobie, że lada minuta zobaczy ją, podobną do tamtego alabastrowego posążku, wchodzącą w jednej koszuli mechanicznym krokiem lunatyczki, srebrną, uśpioną, z przechyloną w tył głową, z zamkniętemi oczyma, a otwartemi ustami, pijącą blask księżyca, który świecił w oknie. Potem nasłuchiwał w ciszy i, skupiając jeszcze silniej wolę, powtarzał znów, z takim naciskiem, jakby wykuwał każde słowo z kamienia: »Wstań! — nie zapalaj świecy, nie budź siostry, otwórz drzwi — idź po szlaku moich myśli — i przyjdź!«
Byłoby zaś istotnie bardzo straszne, gdyby nie jedna szczęśliwa okoliczność, a mianowicie, że jej się ani śniło wstawać, otwierać drzwi, iść po szlaku jego myśli — i. t. d. — Przeciwnie. Spała tak cicho, jakby jaki pochylony nad nią anioł odpędzał od niej ruchem skrzydeł sny niespokojne i gorączkowe. Małe domowe duchy jastrzębskie, takie, o jakich opowiadała Grońskiemu, nie mąciły jej także wypoczynku. Może niektóre spędzały z okien ćmy, by nie czyniły hałasu, bijąc głowami o szyby, może inne, wdrapując się na firanki i ramy, przypatrywały się jej zdaleka bystremi oczkami i szeptały sobie
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.
— 148 —