i upajali się szalonym pędem, powietrzem, słońcem i sobą wzajem. Czasem jechali równo, wolno, strzemię w strzemię — i wówczas kłopotliwe, a pełne niewypowiedzianej rozkoszy milczenie, w jakie chwilami zapadali, zawiązywało między nimi jakieś węzły, jeszcze silniejsze od tych, jakie zawiązywała rozmowa. Krzycki ogarniał wzrokiem postać jasnowłosej panny, podobną na koniu do boskich kształtów greckiego albo etruskiego dzbana — i poił nią oczy; słuchał jej głosu i zdawało mu się, że to jest muzyka jeszcze doskonalsza od tej, która płynęła ze skrzypiec panny Maryni. W chwilach, gdy podsadzając na koń dziewczynę, podstawiał dłoń pod jej stopę, całą siłą woli musiał powstrzymywać się, by nie przyklęknąć i nie przycisnąć do tej stopy ust i czoła. I nieraz myślał, że gdyby ośmielił się to uczynić, to chciałby pozostać w takiej postawie jak najdłużej. Rwały się ku tej kobiecej istności wszystkie jego zmysły. Miłość jego stawała się z każdym dniem podobniejszą do wiru, który wszystko w siebie wciąga i pochłania. Zdawało się Krzyckiemu, że powietrze, słońce, pola, lasy, łąki, zapach drzew i kwiatów, śpiew ptasi i wieczorne granie panny Maryni, to tylko jakieś
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.
— 221 —