— Nie tak ciche. Prawie nie ma kąta, do któregoby nie dochodził świst lokomotywy lub odgłosy fabryczne. Lubię tutejszą wieś właśnie za ten spokój i oddalenie od miast.
— Więc to nie pierwszy raz widzi pani wieś polską?
— Nie. Bawiłam teraz przez miesiąc u Zosi Otockiej.
— Chciałbym, żeby i nasz Jastrząb znalazł łaskę w oczach pani. Szkoda tylko, że pani od razu trafiła na pogrzeb. Zawsze to smutne. Widziałem nawet, że pani była wzruszona.
— Coś mi się przypomniało — odpowiedziała panna Anney.
Poczem, chcąc widocznie zmienić rozmowę, zaczęła znów patrzeć w głębie ogrodu.
— Jak tu wszystko kwitnie i pachnie — rzekła.
— To jaśminy i bzy. Czy pani uważała na leśnej drodze, jadąc do Jastrzębia, że brzegi lasu są wysadzone bzami? To moja robota.
— Zauważyłam dopiero przy moście, tam, gdzie stoi jakiś stary budynek. Co to za budynek?
— To dawny młyn. Niegdyś było tam w rzeczułce dużo wody, ale potem nieboszczyk wuj Żarnowski odprowadził ją do stawów rybnych
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.
— 58 —