— Wątpię. Pamiętasz, że czas jakiś miałem lokajczyka, rodem aż z Besarabii, którego znałeś. Przed dwoma miesiącami okradł mnie i uciekł. Pisał już do mnie z New-Yorku, z propozycyą, której wam nie powtórzę! Pyszny typ! zupełnie moderne. Otóż przed ucieczką prosił mnie, bym mu oddał paszport, z tego powodu, że teraz co chwila pytają o paszporty. Ale ja wsadziłem go w jakąś książkę i nie mogłem znaleźć — obecnie przed dwoma lub trzema dniami wypadkiem znalazłem, tak, że mój nowy wisielec będzie miał nie tylko blond włosy, ale i paszport.
— A nie okradnie cię, tak jak poprzednik?
— Mówiłem mu, że powinien to zrobić, ale on się obraził. Zdaje się, że będzie się obrażał od rana do wieczora — i jeśli mnie w końcu okradnie, to przez obrazę, żem coś podobnego mógł przypuścić. Ta mała patronka, która mi go wsadziła na kark, zaręcza też, że jest uczciwy, ale nie powiedziała mi nawet jego nazwiska. Sprytna dziewczyna!... Bo mówi tak: »Jeśli go znajdą, to pan będzie mógł się tłómaczyć, że pan nie wiedział, kto to jest«. I ma słuszność — choć, gdy idzie o jaką taką wdzięczność, to drapie jak kot. Ja się dla niej narażam na stry-
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —