Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.
—   205   —

— To pan jedzie naprawdę, aż na Wołyń? a cóż pacyenci? — zapytał Groński.
— Boję się, że przez ten czas wyzdrowieją — ale trudno! muszę jechać!
— I na długo?
— Nie wiem, ale myślę, że nie na długo. Ja jestem mazur wołyński, z tamtejszej drobnej szlachty... albo jak się tam mówi z jednodworców. Oni tam siedzą najczęściej czynszem u rozmaitych półpanków, ale ja mam własną sadybę na spółkę z bratem ex-sędzią, który zajmuje się gospodarką i do którego teraz jadę.
— Przecie nie dlatego, że chory?
— Owszem, panie — zwaryował.
— A mój Boże! Od jak dawna?
— Niedawno. Od czasu jak został »krajowcem«.
— Ach!...
— Tak jest. Zachciało się szerepetce udawać dziedzica, zachciało się szaraczkowi pańskiej kompanii i dostał wody w głowie. Miesiąc temu, wysłałem mu dwa tysiące elementarzy dla naszej chodaczkowej braci, bo to bieda, panie, o której nikt nie myśli i która mimowoli, a raczej wbrew woli, zatraca tam swoją polską duszę. I dasz pan wiarę? oto odesłał mi całą pakę,