Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.
—   276   —

— Dziękuję panu. Matka nieźle, ale musi wkrótce wyjechać...
I chcąc ukryć zmieszanie, począł pilnie patrzeć w głąb ulicy, a po chwili zawołał:
— Ale otóż widzę pannę Zbyłtowską ze służącą, a z niemi idzie ktoś trzeci.
Jakoż rzeczywiście na sto kroków w głębi ulicy widać było zbliżającą się Marynię — i służącą ze skrzypcami w futerale. Z drugiej strony, lubo nieco z tyłu, szedł jakiś młody człowiek ze złotawą bródką, który przechylony ku Maryni, zdawał się przemawiać do niej w jakiś usilny i natarczywy sposób. Ona przyśpieszała kroku, odwracając przytem głowę i nie chcąc widocznie go słuchać, on zaś nadążał tuż tuż, gestykulując przytem gwałtownie.
— Na Boga! ją ktoś napastuje! — rzekł Szremski.
I wszyscy trzej poskoczyli pędem ku niej.
— Co to jest? Kto pan jesteś?
A Marynia, ujrzawszy Grońskiego, chwyciła go za ramię i drżąc cała, poczęła wołać:
— Do domu! niech mnie pan zabierze do domu!...
Groński zrozumiał w jednej chwili, że nic innego nie było do zrobienia i że trzeba się śpieszyć, gdyż inaczej Marynia może być zamie-