Koło południa przyszła Hanka i zabrała obie siostry do siebie na śniadanie. Groński, który był na nie proszony, nie stawił się, gdyż o tej samej porze miał się spotkać z kilku dziennikarzami. Marynia wzięła ze sobą skrzypce w zamiarze przegrania jeszcze po śniadaniu pierwszej części koncertu, a tymczasem, czekając zanim podadzą do stołu, poczęła z salonu Hanki wyglądać przez otwarte okno na ulicę.
Dzień był pogodny i jasny. W nocy spadł obfity deszcz, który potłumił kurzawę, obmył kamienie miejskie, odświeżył trawniki i opłukał liście na drzewach. Powietrze uczyniło się świeże i rzeźwe. Od dwóch akacyi, rosnących pod oknami mieszkania Hanki, które zasypywały naokół chodniki białemi jak śnieg płatkami, biła woń mocna i upajająca, jakby z kadzielnic. Marynia przymknęła oczy i poruszając swemi delikatnemi nozdrzami, napawała się nią z rozkoszą, poczem odwróciła się w głąb pokoju:
— Pachnie... — rzekła.
— Pachnie, kotku — odpowiedziała Hanka, przerywając rozmowę z panią Otocką — umyślnie kazałam pootwierać okna.
A akacye nie tylko pachniały, lecz zdawały się i śpiewać, albowiem obsiadł obie niezliczony
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/291
Ta strona została uwierzytelniona.
— 283 —