Oboje spoglądali raz po raz z przerażeniem na doktora Szremskiego, który od czasu do czasu badał puls Maryni, ale widocznie, sam niepewny, czy ten sen nie będzie ostatnim, kiwał tylko głową, szepcząc, że puls bije jeszcze i przykładał palec do ust na znak milczenia.
Wszelako obawy były na razie płonne, gdyż po upływie godziny brwi Maryni poczęły się podnosić, drgać, a po chwili otworzyła oczy. Wzrok jej był z początku tępy i nieprzytomny. Zwolna jednak ustępowało odurzenie, a wracała świadomość zarówno tego wszystkiego, co zaszło, jak i chwili obecnej. Na twarzy jej pojawił się wyraz zdumienia i takiego rozżalenia, jakie odczuwa dziecko, które ukarano okrutnie, a niesłusznie. Wreszcie zaćmiły się jej źrenice i dwie łzy spłynęły po policzkach.
— Za co?... za co? — wyszeptała blademi ustami.
Pani Otocka siadła przy niej i położyła dłoń na jej ręku. Grońskiego chwyciła chęć rzucić się na ziemię i bić głową o podłogę, a chora pytała dalej zdziwionym i żałosnym szeptem:
— Za co?... za co?...
Bóg jeden mógł odpowiedzieć na to pytanie. Ale tymczasem zbliżył się doktór i rzekł:
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.
— 288 —