— Niech pani nic nie mówi: to szkodzi.
Więc umilkła, ale wyraz rozżalenia nie schodził jej z twarzy i łzy płynęły dalej.
Siostra poczęła jej je ocierać, powtarzając przytem stłumionym głosem:
— Maryniu, Maryniu, uspokój się... ty będziesz zdrowa... nie jesteś niebezpiecznie ranna... nie, nie! doktór zaręcza...
Marynia podniosła na nią oczy, jakby chcąc odgadnąć, czy mówi prawdę. Zdawało się jednak, że słucha słów siostry z pewną otuchą.
Potem rzekła:
— Duszno...
Szremski otworzył w pokoju okna. Na dworze był wieczór pogodny i gwiaździsty. Fala świeżego powietrza wniosła zapach akacyi.
Chora leżała przez jakiś czas spokojnie, lecz nagle poczęła znów szukać kogoś oczyma i zapytała:
— Jest pan Groński?
— Jestem kochanie, jestem...
— Pan... mnie... nie da? Prawda?
Grońskiemu wydało się w tej chwili, że otacza go głęboka noc i że wśród nieprzebitej ciemności odpowiada jakimś cudzym głosem:
— Nie, nie!
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.
— 289 —