sercu, gdyż począł zaciskać pięście i chodzić wielkimi niespokojnymi krokami po pokoju:
— Czy jednak — mówił sobie — my ostaniem się wśród tych wstrząśnień, fal i wichrów? Wiry! wiry!... — i to piaskowe! Piasek zasypuje całą Polskę i zmienia ją w pustynię, na której żyją szakale?... Gdyby tak było, to choćby zaraz w łeb sobie strzelić... Ciekawym, coby powiedział o tem taki Groński... A jemu teraz piorun strzelił w głowę i niema co z nim gadać... Giniemy bez ratunku? — Otóż nieprawda! Pod tymi wirami, które się kręcą na powierzchni naszego życia — jest coś, czego Świdwicki nie dojrzał. — Jest więcej niż gdzieindziej, bo jest bezdenna głębia cierpienia. Niema po prostu na świecie większego nieszczęścia niż nasze... U nas ludzie budzą się rano i idą z pługami w pole, idą do fabryk, do biur, za ławy sklepowe i do wszelkiego rodzaju pracy — w bólu. — Idą spać w bólu. — Cierpienie — to wielka, bezbrzeżna, jak morze, roztocz, zaś wiry to tylko zmarszczki na tej roztoczy. A dlaczego tak cierpimy? Przecie zaraz jutro moglibyśmy odetchnąć, moglibyśmy być szczęśliwsi. Dośćby każdemu powiedzieć Jej, tej Polsce, o której Świdwicki mówi, że ginie: — »Zanadto mnie
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.
— 303 —