Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/100

Ta strona została przepisana.

W dniu takim myśl ulatała daleko, pod strzechę rodzinną. Tyle wspomnień serdecznych ciśnie się do głowy.
Ledwie uszliśmy z 10 kilometrów, naraz zaczyna się gwałtownie oziębiać i śnieg pruszy. Śmiejemy się z tego zjawiska, ale po chwili zrywa się gwałtowna zamieć i tak tnie w twarz, że oczu nie można otworzyć.
Brniemy w śniegu po kostki, każdy żołnierz, jak oblepiony. Niepodobna iść dalej. Schodzimy z szosy i kryjemy się w lesie, koło którego właśnie przechodzimy. Ale i to niewiele pomaga, gdyż drzewa są rzadkie.
Żołnierze, zmarznięci, ściągają gałęzie i rozpalają ogień, aby się troszkę ogrzać.
Słychać trzask gałęzi i grzechotanie. Oglądamy się, a tu, tuż koło nas ze dwadzieścia zestrachanych dzików przebiega. Chwytam za karabin, ale zanim zziębniętymi palcami miałem czas wsunąć nabój, już dziki były daleko. Kilku żołnierzy strzeliło, ale ani jeden dzik nie padł.
Ze trzy godziny trwała ta zawierucha. Śniegu tyle napadało, że miejscami rowy równe były z szosą.
Skończyła się zadymka, wiatr ustał, więc brnąc po śniegu, maszerujemy dalej. Zanim przyszliśmy do Tiaretu, śnieg już zniknął i pe-