Znowu więc jesteśmy we czterech razem, jak nas Francuzi w legjonie nazywali: „inséparables“. W tych warunkach odbywaliśmy podróż barcizo wesoło. W Brukseli Van-Vin miał brata, który służył w gwardji królewskiej, w pułku kawaleryjskim „guidów“ w stopniu Marechal de logis.
Na stacji zastaliśmy go z kilkunastu kolegami, którzy nawet nie pozwolili nam strfnąć w hotelu, ale zaraz zabrali nas do siebie.
Umundurowanie „guidów“ wspaniałe: bermyca, jak kiedyś w gwardji wielkiego Napoleona, pantalony czerwone podobne do naszych, tylko więcej w amarant wpadające, — szable długie, proste, z ozdobną gardą.
Trzy dni, które przebyliśmy w Brukseli, były jednym ciągiem uczt i zabaw. Pułkownik guidów uwolnił od służby kilku wachmistrzów, aby mieli czas nam asystować.
Odprowadzeni na kolej, po bardzo serdecznych pożegnaniach, przy okrzykach „Niech żyje Francja!“ „Niech żyje Belgja!“, przez Antwerpię wyjechaliśmy do Holandji do fortecznego miasta Breda.
Po złożeniu naszych papierów wojskowych u komendanta placu na drugi dzień w asystencji podoficera holenderskiego udaliśmy w dalszą
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/108
Ta strona została przepisana.