Kapitan, metys, nie wzbudzający wielkiej otuchy; załoga cała jawańska, nie tak wyszkolona, jak na europejskich okrętach. Szczęście, że to kilkanaście godzin jazdy.
Ledwieśmy się jako tako zainstalowali, morze już na dobre zaczyna się bałwanić i rzuca nami, jak piłką. Płyniemy ciągle przy wybrzeżu Jawy. Chcąc przyśpieszyć jazdę a oszczędzić węgli, rozpięto wielki żagiel, bo wiatr z boku.
Im bliżej jesteśmy Samarangu, tem powietrze gorsze. Nadciąga burza; na gwałt zwijają wielki żagiel. Wiatr kręci na wszystkie strony i z trudnością sterujemy.
Ściemnia się, błyskawice oślepiają, ulewa straszna. Zdaje się, że niebo się roztworzyło, a przytem trzask piorunów potęguje zgrozę.
Przemoczoni do nitki, linami przymocowana do wielkiego mostu, wolimy jednakże to, niż siedzieć pod spodem, jak w pułapce.
Niebezpieczeństwo naprawdę zagraża; widać to po całem zachowaniu się kapitana. Rozdaje pasy ratunkowe. Na dobitkę coś się zepsuło i ster źle funkcjonuje.
Oddalamy się od lądu. Niema mowy, aby można było zbliżyć się do Samarangu.
Jedziemy więc dalej. Z oddalenia widać latarnię morską, która sygnalizuje, aby się nie zbliżać.
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/126
Ta strona została przepisana.