Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/127

Ta strona została przepisana.

jeszcze kilka godzin upływa w trwodze. Najbardziej obawiamy się, aby nas burza nie rzuciła gdzie na skaliste brzegi. Kierujemy się do drugiego, dużego miasta, Surabaja.
Nakoniec morze zaczyna się uspokajać, wiatr słabnie. Po tylu wrażeniach dobijamy do przystani. Portu tu niema, zdała więc od miasta zarzucamy kotwicę i małymi jawańskimi statkami udajemy się do miasta.
Jesteśmy wszyscy głodni, a przytem kompletnie zbici. Z radością czujemy stały grunt pod nogami. Po spożyciu kolacji, bo to już wieczór, nie mamy nawet ochoty obejrzeć miasta, jednego z największych na Jawie. Kładziemy się zaraz spać, a na drugi dzień znowu na okręt i z powrotem.
Tym razem szczęśliwie wylądowaliśmy w Samarangu, gdzie przenocowawszy, wyjeżdżamy koleją w głąb wyspy do Salatigi, położonej na 1500 metrów nad poziom morza.
Cała ta kilkogodzinna droga jest nie do opisania. Zdaje się, że to jeden ciąg ogrodów z podzwrotnikową roślinnością, to znowu pola okryte wysoką trzciną cukrową i plantacje kawy. Pociąg coraz wyżej zatacza kręgi i pnie się do góry. Czasami przejeżdża się nad przepaścią, ale i ta przepaść ponętna jest dla oka, bo wszędzie pełno krzewów i zieloności.