Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Stajemy na malej stacyjce. Stąd jeszcze 20 kilometrów. Szosa świetna, utrzymana tak, jak się widzi tylko w Holandji. Jeden prawie ciąg wiosek, przedzielonych niewielkiemi polami. Wsie po jednej i drugiej stronie szosy. Wszystko tonie w zieleni. Ruch na szosie ogromny. Całymi sznurami idą wozy dwukołowe, zaprzężone w bawoły. Ruch pieszy także wielki, znać tu ogromne zaludnienie.
Pomimo dużego gorąca nie czuje się bardzo zmęczenia. Co kawałek ujdziemy, to odpoczywamy w cieniu drzew, a we wsiach, przed domami, spotyka się rodzaj kramów, gdzie za kilka centów można się uraczyć ryżem, kawą i najrozmaitszymi owocami. W tych warunkach to nie jest marsz uciążliwy, ale raczej spacer, a przytem żołnierz jest lekko ubrany i bez tego tornistra, który zabija żołnierzy w legjonie.
Aniśmy się spostrzegli, a to już i Salatiga. Stoją tu owe kompanję I-go bataljonu, do którego jesteśmy zaliczeni, a także cały jedyny pułk kawalerji, z sześciu szwadronów złożony.
Kawalerji tej używa się na Jawie więcej do parady i służb honorowych, niż do boju, nigdy zaś nie używa się jej do ekspedycji na innych wyspach, jak n. p. na Sumatrze, Celebes lub Borneo, bo byłaby zupełnie bezużyteczna w tych krajach lesistych, a do tego bez dróg.