Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/147

Ta strona została przepisana.

począć. Na prawo od szosy o setkę kroków stoją ogromne drzewa kauczukowe. Schodzimy więc z drogi i kładziemy się pod niemi. Blask księżyca jest tak ostry, że kryjemy się w cieniu. Gawędzimy wesoło.
Naraz słyszymy jakby szum jakiś, pisk i trzask gałęzi nad nami. Pełzając, wysuwamy się z pod drzewa. Patrzymy, a tu całe stado wampirów czyli psów latających spadło, ale dojrzeć nie można między ogromnemi gałęziami. Na chybił trafił strzelamy z czterech luf. Łopot skrzydłami, wrzask, pisk. Wszystkie uciekły, jeden tylko upadł nam przed nogami. Nigdy nie widziałem podobnego okazu. Wielkości kota, włos brunatny, podobny do szczura ze łba, skrzydła ze dwa łokcie albo więcej przy rozpięciu. Kiedy go poruszyłem lufą od fuzji, rzucił się z zębami do mnie, kolbą więc go dobiłem. Przewiązawszy sznurem, ciągniemy go aż do wsi. Chcieliśmy go wypchać, ale to za wiele kłopotu przedstawiało.
Jawańczycy, spotkawszy nas, prosili, żeby im darować wampira. Pytamy się, co z nim zrobią. Oświadczają, że to bardzo smaczne mięso.
W jednej wsi kapala-kampong był wielce gościnny; żeby nas zabawić, sprowadził tandak. Wymawialiśmy się od tego, bo już wie-