Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/170

Ta strona została przepisana.

do nowoczesnych karabinów; dużo mają także garłaczy. Wogóle strzelają źle.
Najwięcej męczy żołnierzy ta ciągła gotowość. Niema nocy, żeby dwa albo trzy razy żołnierz nie stawał do broni. Są to drobne ataki, zawsze odparte, niemniej jednak wymagające ciągłej czujności.
Któregoś dnia doniesiono, że w niewielkiej odległości od obozu w małej wiosce gromadzą się Aczyńcy. Kompanja moja i druga jawańska dostaje rozkaz zaatakowania. Po godzinnym może marszu, prawie bez ścieżek, okropnymi gąszczami, gdzie nietylko trzeba uważać przed sobą, ale z wielką roztropnością omijać drzewa, na których wiszą gniazda mrówek i które spadają na głowę, a są tak zjadliwe, że trudno sobie dać z niemi radę, naraz zatrzymujemy się. Kapitan wysyła mnie z 12 ludźmi na zwiady.
Idziemy w największej cichości, nie widzimy nic jeszcze przed sobą, a jednakże Aczyńcy już nas dostrzegli i kilkadziesiąt strzałów pada w naszym kierunku. Pośpiesznie wracamy, aby się dostać do naszej kompanji, biegniemy kłusem, aż tu rozlega się trzask karabinów i setki kul świszczą nad głową. Zaledwie zdążyłem zakomenderować: „legen“ (kłaść się) — grzmi druga salwa.