Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Wyruszyliśmy w wesołym nastroju. Żołnierze śpiewają.
Przeszedłszy może z pół drogi, wychodzimy z lasu na duże pole ryżowe i ścieżką zawsze gęsiego chcemy skręcić na prawo. Straż przednia, złożona z czterech ludzi, która w pewnem oddaleniu idzie przed nami, zatrzymuje się i donosi, że na skraju lasu widzi dużo ludzi. Nikt na to nie zwrócił uwagi.
Jesteśmy może 150 metrów od lasu. Naraz, jakby na komendę, pada kilkaset strzałów. Zanim żołnierze zdołali się złożyć do strzału, już ze 20-stu leży na ziemi. Chwilowy popłoch, kapitan nie traci głowy, komenderuje: leżeć, odpowiadamy szybkim ogniem. Kilkunastu kulisów także upadło, reszta ucieka w strasznem zamieszaniu w pole, w stronę Lombara.
Drugi oddział z tyłu, słysząc ogień i przywołany trąbką, biegnie na pomoc, ale upływa z kwadrans, zanim zdążył nadbiec. Przez ten czas wytrzymujemy piekielny ogień. Pomimo że leżymy na ziemi, tracimy ciągle ludzi. Już nasz kapitan raniony, drugi — zabity. Porucznik także ranny. Podporucznik, który nadbiegł z pomocą, komenderuje odwrót eszelonami, to znaczy połowa leży i strzela, a druga połowa cofa się kłusem ze 100 kroków i tak na zmiany.