jak w klatce. Zresztą, miałem pięciu ludzi uzbrojonych ze sobą.
Jedziemy doskonałą szosą, która przecina zarośla. Z jednej i drugiej strony widać kępy bambusowe. Upojeni miłem ciepłem powietrzem (było to już nad ranem przy jasnym księżycu), drzemiemy wszyscy na koniach. Naraz czuję, że koń mój stanął jak wryty. To raptowne wstrzymanie obudziło mnie.
Koń strzyże uszami i okazuje niepokój. Poklepawszy go, oglądam się za moimi ludźmi, którzy, także drzemiąc, rozciągnęli się na pewnej przestrzeni. Kiedy się zrównali ze mną, sformowawszy się, jeden koło drugiego, ruszamy przed siebie. Konie są niespokojne, ale, poskromione ostrogą i czując się w towarzystwie, idą śmielej.
My bacznie się rozglądamy na wszystkie strony, aż tu może nie dalej, niż o jakie 50 metrów od szosy z kępy bambusów ukazuje się tygrys: drepcząc niewielkim kłusem, przesadza rów szosowy i ogląda się w naszą stronę.
Zatrzymuje się, i następnie, nie śpiesząc bardzo, przesadza drugi rów i znika w sąsiednich bambusach.
Konie nasze tak się zbiły jeden do drugiego, że aż nogi nam pościskały. Trzymając rewolwery w ręku, nie daliśmy ani jednego strzału, chociaż była chwila, że można było strzelać.
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/202
Ta strona została przepisana.