Morze ciągle wzburzone. Dowiaduję się od kapitana, że jedziemy prosto do Marsylji. Pierwszy ląd europejski, to Sycylja. Przejeżdżamy bardzo blizko, ale jakież zdziwienie nasze! Cała wyspa bieli się od śniegu. Mijamy ją, i przez cieśninę św. Bonifacego, to jest między Sardynją a Korsyką, gdzie także śnieg się bieli, zbliżamy się do Marsylji.
Chłodno ciągle. Dla nas, cośmy odzwyczaili się od zimna, a przytem nie mamy ciepłych ubrań, położenie ciężkie. Dzwonimy po prostu zębami.
Przed wejściem do portu władze sanitarne zatrzymują nas i jako podejrzanych, kierują na małą wysepkę dla odbycia kwarantanny. Nie pomagają protesty, że na okręcie nie zaszedł żaden wypadek cholery.
Na wysepce, oddalonej ze dwa kilometry od Marsylji, oprócz baraków nic niema.
Po czterodniowym pobycie pozwolono nam wjechać do portu. Marsylję znam oddawna, niejednokrotnie tu byłem. Zawsze wydawała mi się wesołem miastem, ale teraz się nią nie zachwycam, co jest dowodem mego usposobienia, a przytem pora jest okropna. Zimno, deszcz ze śniegiem tnie w twarz. Cały dzień przepędziliśmy w kawiarni, przy żelaznym piecyku.
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/211
Ta strona została przepisana.