Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Dzień już jasny. Naraz słyszymy huk wystrzałów, a w parę sekund potem padają granaty o jakie kilkadziesiąt kroków od nas. Rozlega się komenda: „Kłusem, marsz 1“ i tak z wiorstę pędzimy co tchu. Jeszcze parę granatów padło, jednakże szczęśliwie nas ominęły, jeden tylko, pęknąwszy i wyrwawszy dół w polu, obsypał nas gradem zmarzniętej ziemi i bryłami śniegu.
Takim pośpiesznym marszem zrobiliśmy z 15 kilometrów. Niektórzy żołnierze nie mogą wytrzymać tak forsownego marszu, ale ułani popędzają ich lancami. Ja, dzięki Bogu, chociaż zmęczony, idę dobrze. Rozgrzałem się w marszu.
Przechodzimy przez jakąś dużą wieś. Masa ludzi wylęga na nasze spotkanie. Kobiety niosą, co mogą, aby nas posilić, jest wino, mięso i chleb, ale Prusacy brutalnie odpędzają poczciwych Alzatczyków, nie pozwalając do nas się zbliżyć.
Pomimo to, kilku kobietom udało się coś nam podać, jedna biedaczka nawet lancą dostała. Porucznik Zieliński zwrócił się ze skargą do wachmistrza, lecz to niewiele pomogło.
Przechodziliśmy wiele wsi, ale już w żadnej nie pozwolono nam spocząć. Widocznie obawiali się jakiegoś buntu, bo i nam w dro-