Droga z Oranu do Maskary trwa cztery dni. Robi się dziennie po dwadzieścia kilka kilometrów. Etapy nie bardzo uciążliwe, ciągle dobrą szosą.
Sierżant, Francuz, nasz komendant, od lat 10-ciu w legjonie, miły i wesoły człowiek. Jakoś mu się odrazu podobałem, traktuje mnie też już jako wyrobionego żołnierza, tembardziej, że starannie noszę mój uniform. Ale za to burczy często na moich Alzatczyków, nazywa ich z przekąsem „Pekins“, za to, że się ciągle skarżą na upał i proszą o częste wypoczynki.
Na jednym z etapów zdarzył mi się wypadek, który w dalszej drodze pociągnął za sobą przykre skutki. Drugiego dnia przyszliśmy do wioski St. Denis, zamieszkanej przez europejczyków. W blizkości przepływa mała rzeka. Korzystając z tej rzadkiej sposobności w Algerji, poszliśmy się kąpać. Po półgodzinnem rozkoszowaniu się w wodzie, bo upał był ze 40 stopni, uczułem silne pieczenie szyi i ramion. Był to udar słoneczny. Szczęście, że miałem kepi na głowie, więc się skończyło na szyi i ramionach. Dokuczało mi to jednak bardzo. Ale daleko gorzej było z jednym Alzatczykiem: ten całą szyję i plecy miał spalone literalnie. Pasmami skóra mu schodziła. Cierpiał tak bardzo, że musieliśmy go zostawić w wiejskim szpitalu.
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/55
Ta strona została przepisana.