Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/67

Ta strona została przepisana.

Rozłożywszy się obozem w naszych małych namiotach, oczekujemy dalszych rozkazów.
Nigdy w życiu nie widziałem w jednem miejscu takich mas drzew brzoskwiniowych. Cała plantacja kilkomorgowa. Drzewa aż się łamały pod ciężarem owoców. Właściciel, stary Hiszpan, zachęcał nas do zrywania, prosił tylko, aby szanować drzewa.
Cały miesiąc spędziliśmy wesoło. Służby prawie żadnej, oprócz straży biwakowej. Wyczekiwaliśmy Arabów, ale nie mieli widocznie chęci spotkać się z nami. Spalili tylko przed naszem przybyciem kilka ferm i znikli; nawet kawalerja nie mogła ich doścignąć.
Takie napady bandyckie często się zdarzają, dlatego też trzeba mieć w pogotowiu tak zwane „kolumny ruchome“. Bywają one nieraz po parę miesięcy w drodze i zmęczone okropnie, z dużą liczbą chorych, bez dania jednego wystrzału wracają do garnizonu, aby po jakimś czasie znowu wyruszyć.
Kilka miesięcy przepędziliśmy spokojnie w Sidi-Bell-Abbes. Wracamy znowu do Maskary z niewielką wprawdzie ochotą, bo tam pułkownik rezyduje i niema końca z rewjami i inspekcjami, któremi nam porządnie dokucza.
Z czterech bataljonów zawsze jeden pozostaje z pułkownikiem w Maskarze. Zdarza się