Z Maskary mój bataljon wyruszył do Saidy, aby zluzować tamtejszy garnizon. Trzy dni marszu. Tu jeszcze są dobre szosy. Mija się parę ładnych wiosek, spotyka się gdzieniegdzie pola urodzajne, ale to już koniec tak zwanego Telu, to jest pasa ziemi urodzajnej. Za Saidą zaczyna się step i brak wody.
Saida — małe miasteczko, ufortyfikowane. Mój bataljon stoi za miastem, bo wewnątrz za ciasno. Mieszkamy w małych piwniczkach z dachami z liści oleandrowych. Do środka wchodzi się po kilku stopniach, wykutych w ziemi.
Nie paradne to pomieszczenie, ale lepsze, niż w małych namiotach, w których stać nie można, lecz tylko siedzieć, lub leżeć, a przytem w dzień nie tak gorąco.
Żołnierze z płótna namiotowego porobili sobie rodzaj materaców, wypełnionych alfą. Nie bardzo to wygodne, ale gdy się ma 20 lat, to śpi się doskonale.
Często w tych naszych lokalach mamy odwiedziny skorpjonów, to też budząc się, oglądamy, czy który pod kołdrę się nie wsunął, bo one lubią ciepło. Chodzi o to, ażeby go czasami nie nacisnąć, bo wtedy kłuje, a ukłucie to jest bardzo niebezpieczne. Jednemu z Polaków, sierżantowi Cieszkowskiemu, musiano odjąć palec wskazujący.
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/71
Ta strona została przepisana.