Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/89

Ta strona została przepisana.

skie, albo spotkać jakiego Araba. Ale jak okiem sięgnąć — nic a nic.
Gdybyśmy choć mieli na jaki dzień żywności, lecz i żywność została na mułach.
Słońce zaczyna na dobre dopiekać. Z rozpaczą widzę, że kilku żołnierzy już ledwie wlecze nogi. Robię więc dłuższy wypoczynek.
Godzina 9 rano. Upał się wzmaga. Niektórzy prawie już wypili wodę ze swych bidonów. Zalecam jak największą wstrzemięźliwość. Sam już biorę w usta kamyk.
Naradzamy się i postanawiamy trzymać się wschodu. Maszerujemy dalej, ale już wolno: co parę kilometrów trzeba wypoczywać, bo żar piecze. Od dwóch najsłabszych żołnierzy odbieram karabiny; niosą je mocniejsi.
Rozpacz mnie ogarnia. Co czynić dalej?
Jeszcze może uda się zrobić kilka kilometrów, a potem połowa żołnierzy się położy. Kwestja zresztą, czy jesteśmy na dobrej drodze. Mało który z żołnierzy ma jeszcze trochę wody. Ja sam, mimo że oszczędzałem, połowę większą wypiłem, a resztę trzeba będzie oddać tym, co są słabsi.
Nie idziemy, ale wleczemy się z trudnością. Dwóch najsłabszych trzeba pod rękę prowadzić, bo chcą zostać w pustyni.