Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Godzina 12-ta. Upał straszny. Iść już dalej niepodobna. Daję rozkaz spoczynku.
Piasek jest tak gorący, że ani na nim siedzieć, ani leżeć nie można. Obliczam, że zrobiliśmy pewno już ze 40 kilometrów. W początkowych godzinach maszerowaliśmy szybko, a cały etap powinien mieć 28 kilometrów. Przed sobą nic nie widzimy, zazwyczaj zaś karawan-seraj dostrzega się na jakie 10 kilometrów.
Nie widzę punktu wyjścia. Bóg jeden wyratuje nas z tego nieszczęścia.
Już przeszło godzinę na tym żarze siedzimy. Co chwila wstaję, wypatruję na wszystkie strony. Już nie wiem, ile razy wstaję i siadam. Naraz, na dużą odległość, zdaje mi się, że coś się porusza.
Serce bije mi, jak młotem, z radości, ale nic nie mówię jeszcze nikomu, wytężam wzrok i po mniej więcej 10 minutach wyraźnie już mogę rozpoznać dwóch jeźdźców. Wskazuję ich żołnierzom. Wszyscy zrywają się na nogi. Ci, co mają słabszy wzrok, nic jeszcze nie widzą. Ale teraz ogarnia nas obawa, żeby gdzie w bok nie skręcili. Widzę, że to są Arabowie i że dotychczas jadą w naszym kierunku.
Jeżeli się zbliżą na jakie 200 metrów, to ja sam wstanę i dam im znak, aby się zbliżyli.