Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/91

Ta strona została przepisana.

Jeżeli zaś to nie pomoże, a będę widział, że chcą zboczyć i uciekać, to damy salwę do nich, mierząc tak, aby kule nad głowami ich poszły. Jeżeli zaś po tej salwie się nie zatrzymają, to damy ognia w konie, dopóki który nie upadnie. Chodzi o to, żeby choć jednego wziąć żywcem, a on nas z tej matni wyprowadzi.
Są jeszcze o jakie 600 lub 800 metrów, ale ciągle jadą zwolna ku nam.
Nie wiem, czy nas spostrzegli, bo teren był usiany małemi wywyższeniami, nawianemi z piasku, a za takiem wywyższeniem kazałem leżeć żołnierzom.
Nadchodzi chwila stanowcza. Zrywam się z ziemi bez karabina, podnoszę ręce do góry i daję znak, żeby się zbliżyli.
Zatrzymują się, mówią coś z sobą, a potem w bok galopem. W tej chwili komenderuję ognia i 24 kul świsnęło im koło głowy. Wstrzymują konie na miejscu i zsiadają z nich.
Daję rozkaz, aby się nikt nie ruszał, i idę do nich.
Przybliżywszy się, całuję swą rękę i dotykam czoła, to znaczy przywitanie przyjacielskie. Wymieniam nazwisko etapu, do którego dążymy, i wskazuję ręką, aby nas prowadzili, pokazując zarazem dwa duro, to jest 10 franków.