jamę, aby w niej można było się położyć. Przed północą wybrałem się z Van-Vinem. Noc była księżycowa. Doskonale widać było naszą przynętę. Leżeliśmy w jamie już dobrą godzinę. Chłód, pomimo płaszczów, zaczął dokuczać. Słychać było skomlenie szakali, ale blizko nie podchodziły. Postanowiliśmy do szakali nie strzelać. Koledze znudziło się czekać.
— Co będę — mówi — tu marznąć; nic z tego dzisiaj nie będzie.
I poszedł do domu. Ja jednak się uwziąłem i pozostałem. Po jakiej jeszcze pół godzinie i mnie się sprzykrzyło. Chciałem wstać, aż tu słyszę mocne skowyczenie. Kilka szakali nadbiega, węsząc na wszystkie strony. Nie mogły mnie jednakże zwietrzyć, bo wiatr był przeciwny. Jeden śmielszy, już skubnął psa, ale zaraz odskoczył i skrył się w krzaki. Ten manerw powtórzył się kilka razy.
Już byłem w obawie, że psa rozerwą, a hijena nie przyjdzie, aż tu słyszę silne, przeciągłe, niemiłe dla ucha wycie hijeny.
Szakale odskakują, nadsłuchują i wkrótce wszystkie znikają.
Słyszę trzask suchych gałązek: wytężywszy wzrok, widzę, jak z za krzaka zbliża się duża hijena. Jednym susem jest przy psie. Chce go unieść, ale sznury dobrze trzymają. Z palcem
Strona:Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu/98
Ta strona została przepisana.