Armand prawie nie zna tego poważnego gościa. Z natury jest cokolwiek dziki. Jednakże dotyka podanéj sobie dłoni, ale przez grzeczność tylko, w jego zaś dużych, czarnych oczach czytać można niepokój, prawie podejrzenie. Pani Bernard nie spuszcza wzroku ze swego syna. Widzi, do jakiego stopnia to dziecię i ten człowiek są sobie obcymi i, wzruszona do głębi, wzniosłym, potężnym instynktem macierzyńskim, oblewa się cała rumieńcem wstydu. Wielki Boże! cóż jéj za myśli przed chwilą przychodziły do głowy?
Wtedy, wstając z fotela, przyciąga do siebie Armanda pieszczotliwym ruchem, kładzie ręce na głowie syna i głosem spokojnym, ze spuszczonemi oczyma mówi, stając przed pułkownikiem:
— Jestem panu dłużna odpowiedź, kochany panie de Voris.... będzie równie uczciwą, jak pańskie pytanie. Sądzę.... tak, sądzę, że lepiéj pan zrobisz, jadąc do Algieru.
Pułkownik ukłonił się z uszanowaniem i wyszedł pewnym krokiem, jak żołnierz, któremu dowódzca każe iść na śmierć i który idzie.
Skończyło się. Piękna pani Bernard nie wyjdzie za mąż po raz drugi.
Od téj stanowczéj chwili, miłość wdowy dla syna wzrosła w stosunku zrobionego poświęcenia i stała się jeszcze namiętniejszą, prawie zazdrosną. Nie mogła się obejść ani chwili bez jego widoku. Jeśli nie patrzała na niego, musiała przynajmniéj wiedziéć, że się znajduje pod jednym z nią dachem. Cierpiała, kiedy się oddalał, chociaż zwykle na krótko, gdyż chodził do liceum tylko na kursa, i często, nie mogąc się oprzéć pragnieniu ujrzenia go półgodziny wcześniéj, wołała o powóz i kazała się wieźć przed bramę Ludwika Wielkiego. Zwykle przybywała zawcześnie, niecierpliwiła się, rzucała na bramę spojrzenia kochanki, przybyłéj przed czasem na schadzkę. Nareszcie usłyszała odgłos bębna, oznajmującego o zamknięciu klasy, i jeśli dzieciak wychodził ostatni, naprawdę ją to bolało i o mało