mu nie robiła wymówek, że nie przeczuł jéj bytności. Kazała mu prędko wskakiwać do karety, obejmowała go, aby wycałować w czoło, jak gdyby wrócił z długiéj podróży, i cały czas tuliła go do siebie, jak skąpiec, ukrywający swój skarb przed chciwcami.
Czasem Armand wybiegał ze szkoły, śmiejąc się i rozmawiając z którym z towarzyszy; wnet pani Bernard, zaniepokojona, zarzucała go tysiącem pytań: „Jak się nazywa? Kim jest? Kto są jego rodzice? Czy naprawdę chcesz go miéć za przyjaciela?” Jeśli Armand, z właściwym zapałem swego wieku, mówił gorąco o swoim współtowarzyszu, chwalił jego umysł albo dobroć, pani Bernard doznawała uczucia przykrego, patrzała podejrzliwie na tego obcego, co jéj w części zabierał dziecko. Była to niesprawiedliwość, o czém wiedziała i o którą się oskarżała. Czyż, przeciwnie, niepowinna się była cieszyć, że jéj Armand jest serdecznym i przyjacielskim?
— Zaproś go do siebie, — mówiła, gwałt sobie zadając. — Będzie mi bardzo przyjemnie przyjąć go w domu.
Kiedy przyszedł, usiłowała być niezmiernie uprzejmą, jakby się chciała ukarać za niepoczciwe względem niego uczucia. Ale niebardzo jéj się to udawało; nie mogła nad sobą zapanować i dopiéro kiedy odszedł, czuła się zupełnie swobodną, bo wtedy miała swego syna wyłącznie dla siebie.
Armand zdawał sobie doskonale rachunek z uczuć swéj matki i rozumiał cały ich despotyzm. Bo zarówno intelligencya, jak serce, rozwinęły się w nim przedwcześnie, do czego bezwarunkowo przyczyniło się wychowanie bardzo pieszczotliwe i przebywanie tylko z matką jedynie. W wykwintnéj i wyborowéj jego naturze nie pozostał żaden z instynktów egoizmu, brutalstwa, niewdzięczności, tak zwykłych w wieku młodzieńczym. Ten niepospolity chłopiec, który uczył się doskonale i, bawiąc się prawie, zbierał wszystkie wawrzyny uniwersyteckie, rozumiał, usprawiedliwiał i uosabiał serce macierzyńskie, kochające go aż do cierpienia, i dotykał go miłosną i lekką ręką, z delikatnością dojrzałego mężczyzny.
Bani Bernard doznała nieopisanéj radości, poznawszy, jak czule i jak szlachetnie jest kochaną. Zaczęła sobie wyrzucać, że za bardzo pochłania swego syna i za bardzo trzyma go przy sobie. Zapraszała i przyjmowała gościnnie towarzyszy Ar-
Strona:Henryka.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.