wdzięczną blond główkę, pochyloną nad robotą, i często zatrzymywała się, aby przemówić do Henryki kilka łaskawych wyrazów. Widocznie, jakiś szczególny czar miało w sobie to dziecko, bo nieraz pani Bernard, spojrzawszy na próżne, zwykle przez nią zajmowane miejsce, myślała z pewnym odcieniem żalu:
— Prawda! to nie jéj dzień dzisiaj.
Tak było przez kilka miesięcy, kiedy pani Bernard odebrała list, niewprawnie i nieortograficznie pisany, w którym Henryka, dziękując za doznawaną dobroć i uprzejmość, żegna ją i oznajmia, że dostała miejsce stałe u wziętéj bardzo krawcowéj.
— Mogła przecież przyjść i powiedziéć mi to sama, — rzekła pani Bernard cokolwiek dotknięta. — Zdaje mi się, że byłam dla niéj dosyć łaskawa.... Wprawdzie czas dla tego rodzaju ludzi jest szacownym skarbem, bo stanowi ich utrzymanie. Tém lepiéj, jeśli znalazła dobre miejsce.
I nie myślała o niéj więcéj.
Ale w kilka dni potém, wszedłszy do pokoju syna, żeby zmienić kwiaty w żardinierkach, spostrzegła list na kobiercu, podniosła, aby go położyć na biurku, a rzuciwszy mimowoli okiem na kopertę, przeczytała ze zdumieniem nazwisko Armanda Bernard, skreślone dziecięcém pismem szwaczki. Nagle podejrzenie wśliznęło się do jéj serca. Czy miała lub nie miała prawa czytać ten list? Nie wahała się ani sekundy. Szło o jéj syna, dla którego była-by popełniła krzywoprzysięztwo, morderstwo, największą zbrodnią. Wyrwała gwałtownie papier z koperty, otworzyła go, a w oczy jéj wpadły, jak palący witryoléj, następujące wyrazy:
„Mój najukochańszy Armandzie, czekaj na mnie dziś, gdy będę wychodziła z magazynu. Spędzimy wieczur razem.
„Ubustwiam cię,
Henryka.”
Rażona jakby piorunem, czując gnące się pod sobą kolana, osunęła się i padła na fotel syna, a zdawało jéj się, że każdy włos na głowie kłuje ją i piecze, jak rozpalone żelazo.
Więc to, czego się lękała, o czém nie śmiała myśléć nawet, — chyba w najdalszéj przyszłości, — stało się ciałem. Jéj syn miał kochankę. I jaką? Szwaczkę domową! Czemu nie
Strona:Henryka.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.