co ją podnosiła i popychała w objęcia Armanda. Nawet sobie wyrzucała, że nie zrobiła pierwszego kroku. Widząc go tak bojaźliwym, chciała go ośmielić. Ale nie mogła zwyciężyć resztek wrodzonéj wstydliwości. Przecież-by to tak łatwo było odpowiedziéć spojrzeniem na spojrzenie Armanda, uśmiechem na jego uśmiech. Śmieszna! Teraz kiedy przechodził, nie miała nawet odwagi podnieść głowy. Tak dni za dniami upływały, a ubóstwiany chłopak ani się domyślał tego, i niezręczny Dafnis nie rozumiał, że był upragniony i oczekiwany, jak Jowisz.
Ale katastrofa była nieunikniona. Jednéj pięknéj Niedzieli, — było to przy końcu Maja, — Niedzieli błękitów niebieskich, słońca i jasnych sukien, Armand, który miał być na obiedzie u swego współtowarzysza, pożegnał matkę około czwartéj i wyszedł przejść się cokolwiek.
Ale mimo pogody, upajającego powietrza i olśniewających promieni słońca, był niesłychanie smutny. Zazdrościł ludkowi, spieszącemu na zabawę parami, z rozradowaną twarzą. Czy jest Paryżanin, który-by nie znał w chwilach budzącéj się do życia młodości téj wyczerpującéj włóczęgi, tego dotkliwego uczucia smutku i samotności wśród tłumów?
Idąc wolno, przeszedł całą aż do końca ulicę Saints-Pères, zwrócił się na prawo przez ulicę Sèvres, przeciął skwer wysadzony platanami, przypatrywał się zamkniętym wystawom Bon Marché i kończył przechadzkę po wspaniałym chodniku, ciągnącym się wzdłuż starego muru szpitala Laënnec. O téj porze, w Niedzielę, w lecie, ta szeroka ulica przedmieścia klerykalnego jest prawie pusta. Sklepy z poświęcanemi przedmiotami są zamknięte. Dewotki i gromady sierot wróciły już z nieszporów. Spotkać można kilku zaledwie przechodniów, gdzieniegdzie jakąś strojnisię w białych rękawiczkach, czarną sutannę księdza, śpieszącego do domu. Ot i wszystko. Co dziesięć zaś minut, po środku ulicy toczy się omnibus ciężko, wolno, jak zaspany.