jętnością życia chwilą obecną, z tą rozumną lekkomyślnością, właściwą prostaczkom i nieświadomym. Dzień, nieniukniony dzień, w którym będzie się musiała rozłączyć z Armandem, będzie grobem jéj szczęścia, i na tém koniec! Tymczasem używała tego szczęścia do szału. A było takiém, że czasem zdawało jéj się zbyt wielkiém i piękném. Tak jak gdyby jéj dano do ręki przedmiot wielkiéj wagi, którego użytku nie znała. Biedna dziewczyna! była tak zdumiona, jak żebrak, któremu-by ofiarowano gwiazdę jako jałmużnę.
Uwielbiana, jak najukochańsza z kochanych, zachowała bojaźliwą uległość niewolnicy. Przez dni kilkanaście nie mogła się odważyć na mówienie mu po imieniu. Żartował sobie z tego wesoło i niezmierną mu sprawiały przyjemność niezgrabne usiłowania Henryki, ażeby być z nim poufalszą. Kiedy w chwili większego wynurzania się uczuć, nazwała go pieszczotliwie, ale pospolicie, kiedy zawołała nań „mój kochany,” nawet „mój skarbie,” co przypominało przedmieście, a co jednakże Armandowi wydawało się bardzo miłém, w téj chwili ogarniał ją wstyd i rzucała się na piersi młodzieńcowi, lub téż całowała go w szyję, żeby ukryć rumieniec. Tak się lękała, że nie jest dość „przyzwoitą“ dla niego! Mimo, że do niego należała, rozumiała dobrze, iż nie jest mu równą. Bardzo często brała delikatnie jego rękę, szczupłą i nerwową, rękę arystokraty, przyglądała się jéj długo, z takiém wrażeniem, jakby dotykała czegoś niezmiernie rzadkiego, nadzwyczajnego, i w końcu niosła zwykle do ust, składając na niéj delikatny, pełen czci pocałunek.
Widząc ją tak pokorną, tak trwożliwą i nieśmiałą, tak bezbronną wobec życia, wczorajszy młodzieniaszek, którego przetworzyła w mężczyznę, myślał sobie z pewną dumą pełną wzruszenia, że ta słaba istota zależała od niego i że odtąd świętym było jego obowiązkiem bronić i otoczyć ją opieką.
Jak się kochali! i jak byli szczęśliwi! Aby spotęgować ich upojenie, przypadek tak pokierował, że młodzieńcza ich sielanka miała za tło i otoczenie przepyszne noce letnie, podczas których ciemny błękit odsłaniał swe głębie nieskończone, wśród migocącéj drogi mlecznéj, planety błyszczały jak latarnie morskie, a miliony gwiazd jaśniały tajemniczém światłem.
Około godziny jedenastéj wychodzili ze swego tajemnego
Strona:Henryka.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.