Strona:Henryka.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

schronienia i Armand odprowadzał Henrykę do mieszkania przez szerokie i widne bulwary. Powietrze było ciepłe, długie szeregi drzew w pełni kwitnienia wydzielały woń świeżą. Ciemno-błękitna kopuła Inwalidów, lśniąca gdzie-nie-gdzie złotem, rysowała się wspaniale na niebie. Oprócz ruchu, właściwego wielkiemu miastu, a dolatującego zdala, jak brzęk pszczół, co za cisza! Przytuleni do siebie, idąc wolno, krokiem cokolwiek ociężałym, zbliżali się do cichéj i spokojnéj dzielnicy. Pełnia ich szczęścia była tak zupełną i tak wielką, iż zdawało im się, że cała natura musi je podzielać; i kiedy się zatrzymywali na chwilę, byli pewni, że wszystko co ich otacza: wielkie ulice, gmachy wysokie, gęste, cieniste drzewa i Zodyak, tryskający kaskadą światła, wszystko oddycha w téj chwili, tak jak oni, niezmierzoném szczęściem i rozkoszą.


IX.

Z takiego to pięknego rozmarzenia Armand został nagle wytrzeźwiony.
Jego matka wiedziała o wszystkiém, jego matka, godna podziwu, ale któréj znał charakter zazdrosny, uczucia despotyczne i namiętne. Miał przeczucie, że to będzie straszne, że będzie cierpiał i sprawi cierpienie.
W istocie, walka rozpoczęła się natychmiast. Na kwadrans przed godziną obiadową, Armand, wedle zwyczaju, wszedł do buduaru matki. Tego dnia po raz piérwszy w życiu wszedł do pokoju matki z oczyma spuszczonemi, czołem stroskaném, sercem pełném niepokoju i zawstydzenia. Ale kiedy zobaczył panią Bernard na zwykłém miejscu, haftującą w krosnach, jednym błyskiem pamięci i wyobraźni odtworzyły mu się szczęśliwe lata dziecięce; i nie mogąc znieść myśli, żeby była jakaś przeszkoda, jakaś zapora między nim a matką, i żeby nie był, jak niegdyś, synem jedynym i ukocanhym, rzucił się ku niéj z ramionami otwartemi, z drżącemi rękoma, z wzrokiem błagającym przebaczenia.
Ale go zatrzymała ruchem stanowczym i rzuciła zimno: „nie, proszę cię,” co przypomniało młodzieńcowi bolesną rzeczywistość i zmroziło mu krew w żyłach.